Któregoś dnia, zupełnie "na siłę" postanowiliśmy zrobić coś dla ludzkości i wyciągnąć nasze marudy poza kurorcik. Wziąwszy pod uwagę zdrowy rozsądek i argument "oszczędnościowy", zaproponowaliśmy wypad do Parku Narodowego Teide i objechanie najciekawszych miejsc na wyspie przy pomocy wypożyczonego samochodu. O dziwo nasza propozycja spotkała się z pozytywnym odzewem.. (Złocista Dorado niech się sławi imię Twoje!!! - czyli jak uczynić z piwa argument przetargowy :P) Nasz podręczny kierowca w postaci mojego M. wypaliwszy małe co nieco przed drogą zasiadł za kółkiem... Odetchnęłam z ulgą na krótką chwilę. Czemu na krótką? Już po jakichś 3 kilometrach zaczęły się pnące się w górę serpentyny, i tak przez najbliższe 2,5 tys. metrów w zwyż..... Droga widokowo może średnia, ale za to wyjątkowo dobrej jakości. Sam park jest natomiast absolutnym mistrzostwem tego padołu. Drapieżne piękno ustawiło to miejsce na zacnej drugiej pozycji moich osobistych "cudów świata", zaraz za naszymi Górami Stołowymi... niech będzie patriotycznie, a co! :) Jest ponury, mroczny, a spaloną ziemię i resztki wysokogórskiej roślinności otaczają chmury i mgła posępnie wisząca w powietrzu mimo wiejącego niemiłosiernie wiatru... wrażenie ekstremalne.... widoki są imponujące i przywodzą na myśl jakieś odległe kosmiczne krajobrazy... można stać, patrzeć i podziwiać godzinami....