Pierwsze dwa dni spędziliśmy na plażowaniu, piciu i jedzeniu różnych dziwnych rzeczy (niektórzy niestety odchorowali to dość solidnie...), co tłumaczyliśmy sobie potrzebą "aklimatyzacji"...
Tłumaczenie tłumaczeniem, aż w końcu mojego M. i mnie wzięła cholera - doznaliśmy oświecenia w postaci myśli "jeśli nie ruszymy się sami, to przeleżymy plackiem cały urlop, nic nie zobaczymy, nic nie zwiedzimy, zmarnujemy cenny czas". W tym miejscu wyszły na jaw nasze sprzeczne oczekiwania - my chcieliśmy łazić, biegać, zwiedzać, chłonąć wszystko i wycisnąć z wyjazdu ile się da... oni ustawili autopilota na trasie hotel, plaża, sklep i... na tym kończyły się ich jakiekolwiek chęci. Trochę zbici z pantałyku zebraliśmy się rano, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy przed siebie :) Po godzinie zryta psychika wróciła do normy i zaczęliśmy odkrywać prawdziwe oblicze wyspy. Uderzyliśmy jak to my, w stronę gór. Po trzech godzinach biegania po wypalonej słońcem ziemi zaczęliśmy powoli czuć się jak wyschnięte wiórki i niestety trzeba było wracać. Palące słońce w samo południe i koszmarna suchość powietrza dają się we znaki. Z całej wyprawy pamiętam pozostałości po tarasach przygotowanych pod uprawę, kaktusy i jaszczurki. Próżno szukać tam innego życia. Krajobraz robił niesamowite wrażenie. Wycieczke zaliczyliśmy na ogromny plus i wróciliśmy do hotelu skorzystać z najcudowniejszego - jak nam się wtedy wydawało- wynalazku ludzkości jakim jest prysznic :)