Musisz pomóc mi polubić strach. Polubić to, że nie jestem typem dziewczyny, która wsiądzie w pociąg i znajdzie się w barze w obcym mieście, która nie zwiedzi z tobą Paryża. Która zawsze będzie mała i nieciekawa, jeśli ciekawość mierzy się ilością przygód i podróży oraz przyjaciół z innych krajów. Nie zrobię na nikim wrażenia, nie mam nic ciekawego do powiedzenia poza tym, co wyobrażę sobie we własnej głowie. W niej mogę być wszędzie, mogę biec bez wysiłku i kosztować powietrza bez lęku. Chcę czuć się bezpiecznie, nawet w ciasnocie i nudzie, bo gdy tylko ruszam w jakimś kierunku zaraz tracę kontakt ze sobą, rzeczywistość staje się obca, nieprzyjemna. Dachy, kroki, zapachy, nawet gołębie nie te same. Migające reklamy, obce rejestracje, stukot kół. Tracę siebie, tracę świadomość. Marzę, by wrócić i karcę się za to. Karcę, bo jestem nieciekawa, zamknięta, oszołomiona. Jak mam być kimś, sobą, gdy rzeczywistość wysuwa mi się z rąk i skupiam się tylko na tym by przetrwać, nie zwymiotować, nie drżeć. Chciałabym byś nauczył mnie lubić te strach. Tego jednak nie ma, nie ma nikogo, kto sam by to umiał. Nie ma ciebie, nawet cienia. Tylko rozkłady jazdy, mijające dni, nieustabilizowane życie, czekanie na moment, w którym znów trzeba będzie poderwać się i uciekać, albo walczyć. Mało dziś widzę, zamazane szkła okularów, zamazane obcym pyłem. Skonfundowanie szybką zmianą miejsc. Teraz kilka dni pozornej stabilizacji, a co dalej? To już wrony wykraczą, kocham je wszystkie za moim oknem. Moim oknem. Krucho moim, chłodnym teraz od przymrozku.
I co z tego, że wszystko można zdefiniować?