Tak się wszyscy szykowali, tyle zamieszania... no i po czwartym lipca. Wielkie świętowanie w całych Stanach, patriotyczne ciasteczka w Walmarcie, fajerłorksy nad jeziorem i szkolna dyskoteka dla dzieciaków z obu obozów (tak, jesteśmy podzieleni na dziewczyny i chłopaków). Albo powinnam to nazwać tańcami godowymi. Jedyne co mi to święto dało to nieco odpoczynku przez weekend. W związku z tym wybrałyśmy się rowerami gdzieś hen daleko, mam wrażenie, że aż pod Kanadę. W zasadzie niewiele więcej jesteśmy w stanie tu zrobić, największa miejscowość w pobliżu w dalszym ciągu jest dosyć mocnym zadupiem. Ale mają za to jeden z koledżów z Ligi Bluszczowej, Dartmouth w Hanover - check. To nic, że jest to najmniejszy z uniwersytetów, a całe miasteczko wypełnione jest tylko turystami i ludzmi w koszulkach Dartmouth College. Jedyną rozrywkę zapewnia niewielkie kino i Starbucks, oh well. To chyba jednak lepiej zostać w tych lasach i odpoczywać na łonie natury, przy okazji spotykając chipmunki, czyli malutkie ziemne wiewiórki, wielkie ćmy i inne owady i robale, które rozmiarami przerastają moją rękę, konie biegające luzem po nocach lub niedźwiedzie leniwie przechodzące przez pola koło głównej drogi dojazdowej do Plymouth. A w nocy słychać tylko wycie kojotów. Poza tym mam wrażenie, że wszystkie typowe dla Amerykanów cechy zdążyłam już zaobserwować - peanut butter jest tu uzależnieniem, nosy zadarte są wysoko, a nawet ostatnio usłyszałam pytanie czy w Polsce mamy niedźwiedzie polarne <3