Mija kolejny tydzień na Campie Merriwood w Orford, New Hampshire. Nagle zrozumiałam wszystkie nieprzychylne opinie o amerykańskim społeczeństwie, ale chyba nie ma potrzeby wyrażać swojego zdania, bo nie poprawiłoby to ich wizerunku. Oczywiście mowa o osobach w wieku 19-20 lat, cała reszta jest jak najbardziej przeurocza i pomocna. Poza niewielkimi problemami z dostępem do świata i chłodnymi nocami ze względu na bliskie położenie jeziora, to w zasadzie wszystko jest na plus. Powoli zacieśniami więzi z osobami, które przebywają na campowej kuchni. Trochę przeraża mnie ilość dobrego jedzenia, do którego mamy dostęp. Joe i Jeff odwalają naprawdę dobrą robotę jeśli chodzi o wymyślanie menu. Dalej nie mogę pojąć jak te dzieciaki potrafią wcisnąć kurczakowe nuggetsy w sosie barbeque, quesadillas i truskawki w belgijskiej czekoladzie na lunch...
Całe szczęście mamy możliwość korzystania ze wszystkich sprzętów które są na wyposażeniu kampu. Robimy więc wycieczki rowerowe na drugą stronę jeziora lub nad wodospady, gramy w tenisa do późnych godzin wieczornych, próbujemy utrzymać nasze niewielkie kajaczki na falach, które tworzą przepływające koło nas motorówki, a nawet udało się znaleźć całkiem przyjemną trasę do joggingu. Nic tylko czekać na poprawę warunków pogodowych żeby móc wskoczyć do jeziora i namówić kogoś na przejażdżkę nartami wodnymi lub ogromnymi pontonami, które aktualnie zbierają tylko kurz.