Ostatnie dni w Polsce postanowiłam spędzić w mieście, które w październiku stanie się moim docelowym miejscem pobytu. Warszawa powoli nabiera kształtu i coraz to nowe postanowienia zostają wprowadzane w życie. Od dłuższego czasu lubię to miasto za różnorodność wyboru, który mi daje - na spędzanie wieczorów na wspólnym gotowaniu z Julką, próbowanie nowych przepisów i pomysłów (a w rezultacie zachwycanie się tofucznicą), odwiedzanie wege bazaru w Cudzie nad Wisłą i kosztowanie wszystkich tych warzywnych przysmaków, czekoladowej baklawy i wegańskich lodów, na spontaniczne wypady z Kazikiem i resztą ekipy do Pruszkowa (gdziekolwiek), bo Tides from Nebula, spotkania ze znajomymi z Ameryki w którymś z barów oferujących ponoć dobre piwa, na wycieczki po Parku Natolińskim razem z panią przewodnik, która zaprowadziła nas w sekretne zakamarki tej wyspy zieleni w centrum stolicy, na koncerty Julii Marcell i xxanaxx... Dwa intensywne dni wypełnione spotkaniami, śmiechem i dobrą atmosferą. Nie zdążyłam na dobre się rozsiąść, a już byłam w autobusie na lotnisko i chwilę później przeskoczyłam Atlantyk i znalazłam się w Bostonie. Wut?