Nie wiem, czy to kwestia jesieni.
Nie wiem, czy to minie samo od siebie.
Nie wiem czy potrzebuję zmian, żeby lepiej się czuć.
Ogarnął mnie smutek.
Wielka fala smutku zalała mnie od stóp do głów.
A łzy idealnie się z nią komponują.
Każdy następny kryzys jest silniejszy od poprzedniego.
To przykre, że nawet w najbliższych nie można mieć oparcia.
Że ktoś bliski potrafi wbić kolejną igłę, kolejny gwóźdź do trumny.
Czy naprawdę można już liczyć tylko na siebie?
I dlaczego ludzie, którzy nie są najbliżej nas, czasami potrafią dać więcej od siebie niż ci bliscy?
Rozmowa może wiele zdziałać.
Tego mi ostatnio brakuje.
I głupiego "będzie dobrze, daMY radę".
Dziś już tylko Pidżama i "Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości."
Ja nie istnieję.