widzisz, bo nikt nie dosłyszał twojego śmiechu, bo śmiałaś się zbyt gorzko, zbyt ochryple i zbyt pusto
i widzisz, nie trzeba nam było tego wszystkiego
światła na ulicy pogasły. teraz cała przestrzeń przed tobą to pole minowe złożone z parujących psich gówien, oznaki wiosny wcześniejsze od przebiśniegów i ptasiego darcia mord.
no i stawiasz pierwszy krok, a pod butem ślizga ci się coś, wydając nieprzyjemny dźwięk pluśnięcia i pęknięcia.
i modlisz się, żeby to było martwe pisklę, które wypadło z gniazda, bo jednak ptasią główkę i ptasi dziób łatwiej wyskrobać z buta; zmiażdzone kosteczki i kruche tkanki nie śmierdzą tak bardzo jak zwykła fizjologia, która tak cię obrzydza, bo jesteś na to zbyt piękna, zbyt eteryczna, a na dodatek myślisz, że do twarzy ci z papierosem.
ale widzisz, to nie było ani gówno, ani ptak, ani nawet śnieg, który przybrał dziwną formę, daleką od puszystego ideału.
zgadywanka, zgadywanka, cherie.
idziesz powoli dalej, dziesięć metrów, a latarnie znów się zapalają, ale ty jesteś tchórzem i nawet się nie odwrócisz, nawet nie spojrzysz, co to było.
ludzkie dusze zakrzepły i śmierdzą stęchlizną, to już nie jest odór człowieczeństwa, które kładzie się spać, kiedy chce i kiedy musi.