bo obecnie tylko tym żyję.
nie mam innego świata.
są tylko obłędne kolory otaczającej przestrzeni,
sfera nieokreślonych zapachów rzeczywistości,
i przedmioty, które w dotyku są inne, niż bym się spodziewała.
jakaś usilna próba uniknięcia zamknięcia w formie przy dogłębnym czytaniu, analizowaniu i interpretowaniu słów Gombrowicza, niesamowity sposób dojrzewania poprzez połykanie kolejnych zdań, które trawione są jako zlepki liter.
jakiś fenomen obojętności świata pilnie do zabicia, ale nie moje to zadanie.
niezrozumiała fascynacja jednostką. kilkoma jednostkami.
człowiek jako nieodgadniony przyjaciel, towarzysz zimowej deprechy.
miniony czas mogę już liczyć w tygodniach, zwykłe spotkanie przy zwykłej herbacie. tylko, że niezwykłe, bo jednak nadal jeszcze czuję posmak herbaty w ustach, czuję fakturę ciepłej dłoni, która nieuważnie zsunęła się i wzrok przepraszający, pamiętam atmosferę goszczącą w pomieszczeniu, w którym siedziałyśmy, uśmiecham się, słysząc jeszcze w uszach ciągły śmiech, urywający się tylko po to, by się uspokoić i zaśmiać na nowo.
ale pamiętam też krótkie zdania wymieniane w trakcie. te, po które tak właściwie przyszłam. te, których już nie chciałam słyszeć, by nie stracić możliwej okazji do radości. jakby podświadomość, że wkrótce będzie mi tej radości brakować.
nie potrafiłam w to uwierzyć. nawet mróz nie był taki zimny, gdy szłam przez miasto wieczorem. w spotkanie też nie wierzyłam. bałam się, że obudzę się dnia następnego w dniu poprzednim.
i to coś wiszące w powietrzu, zapowiadające zmiany, krzyczące szeptem, uśmiechające się do nas, mówiące, że tego jeszcze nie było, powtarzające, że to minie, twierdzące, że nie zapomnimy.
i zderzenie z rzeczywistością. choć najpierw z zaspą. kosmos skończył się.
jeszcze ściskam w dłoni tamte godziny, dopiero co pochwycone. nie oddam ich za nic.
dały mi siłę, by przetrwać kolejne tygodnie.
z dziwną i chorobliwą fascynacją parasolami,
A.