bo kiedyś szłam przez miasto wieczorem, gdy padało.
futerał na aparat obijał mi lewe biodro w stałym rytmie,
na przemian z futerałem na altówkę, który obijał mi prawe biodro.
szłam w deszczu szczęśliwa tak, jak już dawno nie byłam.
z błogim uśmiechem na ustach patrzyłam na novum, które wyrosło.
w miejsu, w którym kiedyś byliśmy codziennie, ganiając między ledwo
zielonymi drzewami sapiącymi starością.
co dzień dzieliliśmy się tam radościami i smutkami. szukali i znajdowali.
miętoląc między palcami minione chwile szłam uśmiechnięta.
w oczach miałam obrazy jakich nikomu nigdy bym nie podarowała.
tuląc się do ciepła wydzielanego przez własny organizm dzieliłam się
sama ze sobą własnym szczęściem i własnym uśmiechem.
bo goniąc, mogłam się wreszcie zatrzymać i spojrzeć przez ramię.
i odkryć, że to, co kiedyś było tu zaniedbane, teraz pachniało nowością.
pachniało świeżością odkrycia czegoś zapomnianego i wytartego z kurzu.
dźwięczało kroplami upadającymi na nową kostkę i stary kamień fontanny.
świeciło światłem ze starych latarni, odkrytych w nowym deszczu, w nowej chwili.