Godzina: 23:34
Dzień tygodnia: czwartek
Dwa tygodnie temu wyruszyliśmy na wschód. Trzydziestoosobowa ekspedycja, włączając mnie, Reeda, Joe'go i Patsy. Pierwsze dni były całkiem znośne. Teraz jednak wszyscy chodzą wyjątkowo wkurwieni i zmęczeni. To cholerne pustkowie nie ma końca...musiliśmy zboczyć z kursu żeby ominąć burze piaskowe. Dodatkowo jakiś kretyn próbował podpierdolić żarcie i zwiać. Pierdolony poszukiwacz przygód. Nie mniej jednak, Reed miał niezły ubaw, kiedy miażdżył jego czaszkę.
Rozbiliśmy obóz w ruinach dawnej fabryki butelek. Wszędzie się wala pełno tego syfu. Joe i Patsy gdzieś zniknęli. Ta...niech zgadnę gdzie i po co. Dzisiaj mam wartę. Cholernie nudno. Piękne niebo, cisza...
Z drugiej strony to jednak miła odmiana od ciągłego siedzenia przy biurku. Zaczyna być zimno. Widoczność ograniczona zaledwie do kilku metrów. Z chłodną lufą karabinu na ramieniu czuję się dużo bezpieczniej niż w ramionach jakiegokolwiek mężczyzny. Zabawne. O tej porze nachodzą człowieka różne myśli. Zazwyczaj te niepożądane.
Dowódca zarządził, że jutro spróbujemy odnaleźć szlak. Czeka nas kilkadziesiąt kilometrów marszu w pełnym słońcu. Szlag by to trafił.
Jedyną muzyką jest szum wiatru, trzaskające ognisko i nierówne oddechy towarzyszy.
Ma to jednak swój urok.