Godzina: 1:00
Dzień tygodnia: środa
Podczas gruntownego sprzątania laboratorium znalazłam to zdjęcie. Profesor Ruthford był jeszcze całkiem młody. I zapewne nie był takim skurwysynem jak teraz. Poza tym odkryłam schowek w podłodze. Co prawda pusty, ale w przyszłości może się przydać.
Reed wyjechał na dwa tygodnie. Dostał zlecenie dostarczenia jakiejś paczki do Detroit. Kurwa tęsknię za nim...niby nic poważniejszego nas nie łączy, ale jednak...Dziś znów mi się przyśnił. Pieprzyliśmy się na jakimś rozjebanym przystanku. Kiedy Dolly przyszła rano mnie obudzić, to myślałam, że ją rozkurwię. Przerywać w takim momencie!
Dwa dni temu, kiedy przechadzałam się niedaleko Gmachu Głównego, zaczepił mnie jakiś napakowany debil. Zaczął coś pierdolić o szlugach i moim tyłku. Potem jak gdyby nigdy nic stwierdził, że chętnie by mnie przeleciał. Osz ty kurwa, myślę sobie, nie pozwolę, żeby jakiś bezczelny jełop mnie obrażał. Fiolka kwasu, wylana "przypadkiem" na tors, nieco ostudziła jego zapał. Darł się jak pojebany. W sumie nic dziwnego. Trochę go przeżarło. Przednia zabawa.
Wieczorem przyszedł Joe ze swoją kobietą, Patsy. Przynieśli szlugi, piwo i trochę "cięższego towaru". I wszystko byłoby cudnie, gdyby w pewnym momencie nie zaczęli się mizdrzyć na mojej kanapie. Kurwa no to już szczyt wszystkiego. Wstrzyknęłam sobie te nędzne resztki i usiadłam na tarasie. Faza przyszła szybko. Po kilku godzinach obudziłam się w tym samym miejscu. Oboje spali na podłodze w samej bieliźnie. Jebani szczęściarze, kurwa mać. Zmyli się stosunkowo niedawno i znów zostałam sama. Pieprzyć taką robotę...