No i dlaczego nie umiem się cieszyć tym, co jest? Tym, że mam go przy sobie, że za kilka godzin się zobaczymy, przytulimy, tak mi tego brakowało... Chyba noc z poniedziałku na wtorek była najlepsza. Wypłakałam się, oczywiście nie obyło się bez kłótni, ale rozstaliśmy się w zgodzie. Nie wiem czy do końca dobrze zrobiłam, ale chyba lepiej na tym wyszliśmy niż leżąc i zasypiając albo się nudząc. Było hm... namiętnie. I potem, jak to Oskar stwierdził, pierwsza szczera, normalna rozmowa, bez kłótni, bez obrażania się. No w końcu. Wczoraj oczywiście nie mogło być normalnie, ale pod koniec się przełamałam i wreszcie powiedziałam o co jestem zła. No i jakimś cudem atmosfera się polepszyła, mi trochę ulżyło i ogólnie cieszę się, że przynajmniej tak się skończył ten dzień. Szkoda, że tak szybko, ale mogło być gorzej. Dostałam kilka koszulek i bluzę, pachnące perfumem, w końcu <3 Dziś mamy niby zapalić, nie wiem co z tego wyjdzie, bo średnio tego chcę, ale może będzie okej. Liczę na to, modlę się, bym się o nic nie obraziła, niech mi dopisze humor, niech nic się nie zepsuje, niech będzie dobrze. Muszę jakoś nauczyć się wyładowywać w inny sposób, kiedy coś mnie wkurzy, muszę nauczyć się mówić co mi leży na sercu, ogarniać trochę niektóre emocje, więcej się cieszyć, przytulać, mówić kocham i... kurwa, muszę się zmienić. Chociaż troszkę. Chociaż nie być przeciwko. Niech zacznie mi zależeć, Boże, błagam...